Etykiety

sobota, 3 maja 2014

Być czy mieć?

W erze konsumpcjonizmu trudno pozwolić sobie na minimalizm. Oferowane produkty aż proszą się o wydanie na nie ostatnich pieniędzy, a dostępne usługi sprawiają wrażenie, jakbyśmy nie mogły bez nich żyć. Producenci stają na głowie, aby uzyskać jak największą liczbę klientów, a marketingowcy wymyślają cuda, by dany produkt wydawał się nam wyjątkowy i, rzecz jasna, niezbędny w naszym życiu. Czy nie zapominamy przypadkiem, że możemy sprawić sobie dużo głębsze, trwalsze i intensywniejsze doznania?


Często bywa tak, że na widok nowej torebki czy nowych perfum mdlejemy z wrażenia, a zamiast racjonalnych myśli, czy faktycznie dana rzecz jest nam aż tak potrzebna, mamy w głowie brzydko mówiąc burdel. Tłumaczymy sobie, że przecież kupując nową torebkę tak naprawde inwestujemy w swój jakże ważny wizerunek - przecież jak nas widzą tak nas piszą. To nic, że miałyśmy odłożyć w tym miesiącu 200 zł na wycieczkę. To nic, że mamy do zapłacenia rachunek za Internet. To nic, że miałyśmy kupić nowe krzesło, bo w starym działają tylko kółka. I o to właśnie chodzi. Mamy zapomnieć o wszystkich "muszę", a wzamian dostaniemy informację w głowię "chcę to mieć". Czyż to nie jest sztuką tak zmanipulować człowieka?


No dobra, kupiłyśmy już tę torebkę, dwunastą w naszej kolekcji. Mamy ją w ręku, stoimi przed lustrem w extra stylizacji (bo przecież taka torebka wymaga nie byle jakiego ubioru) i ... czar prysł! Gdzie się podziało to podniecenie, które towarzyszyło nam w sklepie? Czyż nie jest tak, że nagle dochodzimy do wniosku, że wcale nie jest taka wyjątkowa, w zasadzie to przypomina tę, którą ostatnio kupiłyśmy? Czy nie wychodzi, że jednak to możemy bez niej żyć, szczególnie, gdy otwieramy przypomnienie o opłacie rachunku za Internet?


Takie nieracjonalne zakupy zdarzały się dość często w moim życiu. Zazdrościłam ludziom, którzy umieją je robić. Bo zakupy to sztuka! Trudno jest nie oprzeć się otaczających nas wszedzie reklamom. Gdzie nie wyjdziemy, tam jakiś super produkt w jakże super cenie - na przystanku widzę Annę Przybylską, jej rzęsy aż do nieba i tusz z Astora. W autobusie widzę nową kolekcję H&M: "bluzka śliczna" - myślę. Gdy pójdę do CH i zobaczę tę bluzkę, przypomnę sobie, że przecież w autobusie tak mi się podobała i co zrobię? Kupię ją. A blogi, youtube? Siłą wypychały mnie do sklepu, gdy widziałam recenzję czegokolwiek. Potrafiłam nawet po obejrzeniu filmiku pójść po głupią świeczkę, bo przecież dziewczyny mówiły, że tak pięknie pachnie, tak długo się pali, a pojemniczek mogę wykorzystać później na biżuterię. Normalnie interes życia - kupię świeczkę, a przy tym oszczędzę na szkatułce. Taa. Szkatułkę i tak później kupiłam.


Próbowałam być racjonalna - szłam do drogerii z listą. Chodziłam grzecznie po działach, w którym znaleźć mogłam potrzebny mi produkt. Byłam taka z siebie dumna! Do czasu, gdy idąc już do kasy nie natknęłam się po drodzę na odżywkę w promocyjnej cenie, fajny fioletowy lakier do paznokci (bo przecież musiałam rzucić okiem, czy są jakieś nowe kolory) i inne rzeczy, których wcale widzieć nie chciałam, ale same przykuły moją uwagę. W efekcie zamiast z jedną skromną siateczką, wychodziłam z napakowaną siatą.


Pewnie istnieją ludzie, którym opisane przeze mnie "głupotki" są zupełnie obce. Istnieją też pewnie i ci, którzy poczuli, jakby czytali o sobie. Co warunkuje zatem takie zachowanie? O tym w następnym poście ;)